Regulamin 
Profil
Wyszukaj
INSPIRACJE: Czy masz odwagę wkroczyć w Cień?
Admin
Grimuar
Gangrena humida
Skąd: z dziupli
Postów: 3889
Punkty: 11573
Ogrody Konstantyna - rozpościerają się w miejscu niedostępnym dla zwykłych śmiertelników, a jednak powiadają, że znajdują się wszędzie. Być może tuż obok, tuż za rogiem, albo nawet w miejscu w którym stoisz znajduje się wielki ogród... Kto wie... Chyba tylko sami Charonici, którzy jako jedyni mogą poruszać się po ogrodach Konstantyna, nie zaproszeni... Podobno każdy mieszkaniec Miasta Cienie wpierw, nim pojawił się w samym mieście, choć przez chwilę był w Ogrodzie Konstantyna i choć tego nie pamięta, wspomnienie tej chwili pozostaje w jego sercu w postaci dziwnego przekonania, że gdzieś tam, ponad jego głową, jest raj. Niektórzy tylko, "specjalni" goście Konstantyna, mają zaszczyt dostąpić prawdziwej o nim pamięci.

Czarny Rynek - feeria barw, dźwięków i świateł, przy wtórze której odbywa się handel na Czarnym Rynku, nieoficjalnym centrum Lublina Pod, przypomina wielkie średniowieczne targowiska, ludzie tylko tak dziwnie ubrani - tu frak, tam płaszcz z kruczych piór, gdzieniegdzie wysokie gotyckie, farbowane buty i kapelusz zwinięty z półprzezroczystych kolorowych rurek... Kupić i sprzedać można tu wszystko. Chcesz pohandlować szczęściem? Dobrobytem? Sprzedać swoją duszę? Oddać część siebie w zamian za przysługę, którą kontrahent musi wypełnić, gdy nadejdzie odpowiedni czas - najcenniejszą walutę Czarnego Rynku? Tu możesz kupić opowieść, pieśń o sobie na życzenie pisaną, plotkę, przypomnienie. Tu możesz kupić przekleństwo dla wroga, okręt latający, kość z ręki dawno zapomnianego władcy. Zatrute jabłka, strzępki mgły które kryć cię będą w podroży po mieście, ochroniarza, który zajmie się tobą w chwili niebezpieczeństwa i od śmierci cię uchroni... Nad jest tu rynek z Trybunałem, Pod - stolica Lublina, po której uliczkach przechadzają się też śmiertelnie niebezpieczni rewolwerowcy i wzbudzający postrach gangsterzy Starego Lublina.

Zamek Króla Słońce - w Lublinie Pod panuje monarchia, na której czele stoi despota absolutny zwany Królem Słońce, choć nazwa to przewrotna, wszak jest królem cieni. Od wielu lat zza murów potężnej usadowionej na wzgórzu twierdzy, rządzi on całym Lublinem Pod, a wici jego sięgają ponoć i do Lublina Nad. Król Słońce nie pokazuje się mieszkańcom Krainy Cieni już od lat. Powiadają, ze ma zbyt wielu wrogów by bezpiecznie chodzić wśród cieni. Jego prawą ręką w szarym mieście jest Legion, czarna gwardia królewska, siejąca postrach w Lublinie Pod i pierwszy z wielkich Gangów Starego Lublina. Król Słońce jest monarchą okrutnym i bezwzględnym wobec swoich wrogów. Miejsce, w którym Król dokonuje egzekucji na nielojalnych sługach, niewiernych poddanych i jeńcach politycznych zroszone jest krwią tysięcy mieszkańców Miasta Cieni.

Miejsce Egzekucji - ludzie z Nad mówią o nim pięknie - 'Widok', obok teatru Andersena. W nocy miejsce to staje się jednym z najpotworniejszych w całym Lublinie. To tutaj Król Słońce wiesza, ścina, łamie kołem i torturuje na śmierć swoich wrogów. Stada setek wron dzień i noc objadają pozostawione na kamieniach Widoku resztki ludzkich ciał, spijają wylaną krew zamordowanych bez procesu ludzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszcza się samotnie na Miejsce Egzekucji poza, być może, Legionistami, którzy nierzadko wykonują wyroki nakazane przez swego Króla. Powiadają też, że odbywają się tu także nieoficjalne egzekucje - wynik porachunków pomiędzy gangami Lublina Pod.

Wieża Zegarowa - przez lublinian Nad zwana Bramą Krakowską, nie znają oni jednak prawdziwej historii Wieży, która w Lublinie Pod jest wszystkim powszechnie znana. Krąży o niej legenda, że żył kiedyś w Lublinie Nad cudowny Architekt, który zbudował fantastyczny mechanizm zegarowy. Do dziś nie wiadomo co to za mechanizm, nikt jednak nie mógł się nadziwić, skąd bierze on energię, aby działać, a sam Architekt nikomu nie chciał zdradzić co go napędza. Któregoś dnia, jak mówi legenda, Architekt zaginął. Powiadali, że wiedza o rzeczach mistycznych i jego własny twór doprowadziły go do szaleństwa, że nie wytrzymał i próbował się powiesić. Nigdy nie znaleziono jednak jego ciała, jedynie urwany stryczek zwisający z bramy. Do dzisiaj, ponoć, na wieży pojawiać się ma jego duch. Co się stało z ciałem Architekta - nie wiadomo, mechanizm zegarowy jednak chodzi niezmiennie aż po dziś dzień. W obu Lublinach.

Więzienie - plątanina tuneli, przejść, schodów, podejść i zakrętów usadowiona w budynku gdzie za dnia wykwita Urząd Miasta Lublina. Nocą słychać tam krzyki torturowanych ludzi, kwilenie szaleńców, obłąkanych od obrazów, jakie dane im jest oglądać. Więzienie to domena Kata, dziwnej istoty z Lublina Pod. Powiadają, ze cały kompleks, który wciąż zdaje się powiększać wraz z kolejnymi skazanymi przez Króla Słońce więźniami, jest we władaniu myśli Kata. Że może on dowolnie zakręcać tunele, rozrastać je, tworzyć nowe cele potwornej kaźni. Nie wiadomo czy to prawda, ale wszyscy drżą przed Katem, tak pradawnym i pierwotnym jak całe miasto. Więzienie istniało bowiem w tym miejscu na długo przed momentem, który najstarsza osoba z Lublina Pod jest w stanie sobie przypomnieć.

Kabaret Absynt - co wieczór ściągają tu tłumy, jest to bowiem jedno z niewielu miejsc rozrywki i uciech, a Czerwona Madamme zadbała o to, aby uczynić zeń miejsce atrakcyjne. Niemal co wieczór odbywają się tu przedstawienia, czasem koncerty, na pewno jednak Absynt otwarty jest przez całą dobę dla wszystkich tych, którzy go potrzebują. Ciężki dym z cygar i fajek opiumowych unosi się pośród zatrzęsienia małych okrągłych stolików przykrytych czarnymi obrusami. Z jednej strony niewielką, ciepło oświetloną scenę z wybiegiem okalają ciężkie czerwone zasłony. Z drugiej, wśród przyćmionych świateł, kryje się lśniący od szkła kieliszków i różnobarwnych butelek, bar. Skórzane fotele i sofy ciągną się wzdłuż ścian po obu stronach sali kabaretowej, w środku zostawiając przestrzeń dla solidnych drewnianych, pięknie rzeźbionych krzesełek. Z kąta sali sączy się cicho muzyka, wydobywająca się z wiekowej, pomalowanej na bajeczne kolory, szafy grającej... Wstąp do Kabaretu Absynt i zostań tu na dłużej...

Wielka Biblioteka i Stare Archiwum - cała wiedza tajemna Lublina Pod zebrana jest tutaj w jednym miejscu, cała historia miasta, ukryta gdzieś wśród, z wiekiem rozpadających się w pył, woluminów. Plotki głoszą, że gdzieś tam głęboko w labiryncie ciężkich mahoniowych regałów, siedzi mechaniczny starzec zwany Kronikarzem, który wciąż i wciąż zapisuje kolejne księgi losów miasta, jakby niewidzialna nić łączyła go z wydarzeniami na zewnątrz. Kronikarz podobno jest niemy i głuchy, aby do jego głowy docierać mogło więcej dźwięków z Miasta Cieni… czy jednak istnieje on naprawdę – nikt nie wie. Legenda głosi też, że i w Starym Archiwum rezyduje Upiór Archiwum – potężna mechaniczna istota pilnująca nieupoważnionego dostępu do zbiorów. Wszystkie te stworzenia ustanowił tam Sędzia – dumny pan tego miejsca…

Zakątek Żałobników - niegdyś stare Cmentarzysko zwane przez mieszkańców Lublina Pod Zakątkiem Żałobników, znajdowało się w centrum Miasta Cieni, dziś jego granice częściowo wyznacza skalne urwisko Otchłani nad którą sterczą próchniejące drzewa cmentarne, chylące się ku rozwartej w oczekiwaniu Pustce...
Offline
Profil
Wiadomość
Admin
Grimuar
Gangrena humida
Skąd: z dziupli
Postów: 3889
Punkty: 11573
Więzienie... jak się do niego dostać?

Odpowiedź na to pytanie nie była jednak tak łatwa, jak się mogłoby wydawać. Więzienie stanowi twierdzę – i to zarówno od wewnątrz, jak i na zewnątrz. Wydawało się, że należałoby tylko podpaść któremuś z Królewskich Muszkieterów i gotowe. Nic bardziej mylącego. Legioniści wolą załatwiać swe porachunki na noże i broń palną. Są gwałtowni i zapalczywi, ale rachunki wyrównują bezzwłocznie i skutecznie. Tylko ci, którzy kiedyś stanowili szeregi Legionu nie mogą liczyć na proste wyrównanie rachunków. Kilka razy zdarzyło mi się słyszeć o zdrajcach Legionu i o ich godnym pożałowania losie. żaden nie zginął szybką, uczciwą śmiercią. Ale nie o tym chciałam przecież mówić...

Tygodniami obserwowałam to miejsce. Dyskretnie wypytywałam ludzi, poszukiwałam dawno zapomnianych tuneli, kreśliłam mapy. Cel stał się moją obsesją. Nie mogłam jeść i spać, każdą myśl wypełniało więzienie, jego rozkład i to, co mogę znaleźć wewnątrz. Krążyłam po ciemnych uliczkach nasłuchując krzyków osadzonych, by móc miejsca ich osobistych kaźni przenieść na swoje wykresy. Obserwowałam kanały, by sprawdzać, z których bucha wilgotna para bijąca od ścieków, a które ziały lodowatym oddechem kazamatów. Śledziłam szczury w ich nocnych wędrówkach, sprawdzając, które rynsztoki starannie omijały.

W końcu udało mi się odnaleźć to, czego tak uparcie szukałam. Metalowa klapa tunelu ściekowego była cholernie ciężka i niepokojąco zimna w dotyku. Jeszcze raz rozejrzałam się, upewniając się, ze na pewno nikt mnie nie widzi i zsunęłam się do kanału. Przerdzewiałe schodki sprowadziły mnie na dół.

Sięgnęłam za pazuchę, wyjmując drobne zawiniątko. Ze szmatki odwinęłam białe kacze jajo. – Okaże się, czy warto było zapłacić za ciebie taką koszmarną cenę – mruknęłam do jajka. Kosztowało mnie ono wszystkie moje oszczędności i kilka zleceń, które wykonałam dla kobiety o dłoniach pokrytych hennowym tatuażem. Ruszyłam tunelem. Jajko spoczywało na mojej dłoni. Ciemność i smród utrudniały orientację, jednak wedle słów kobiety o tatuowanych dłoniach nie było potrzeby szukać celu. Jajo samo miał mnie do niego prowadzić, ja miałam się tylko skupić na miejscu, do którego chciałam trafić. Póki co, nic się nie działo, a ja mięłam pod nosem przekleństwa, posuwając się krok po kroku nieomal po omacku, badając przed sobą stopą i wolną ręką drogę.

I kiedy stwierdziłam, że dosyć już zrobiłam z siebie błazna i odwróciłam się na pięcie w kierunku, z którego przyszłam, jajko drgnęło. Niemalże w tym samym momencie w tunelu po mojej lewej stronie dostrzegłam błysk lampy.

Gorączkowo poczęłam przesuwać się wzdłuż ścian. Jajo, które z początku wydawało się zimne i martwe, zaczęło się rozgrzewać i wibrować. Poruszenia udało mi się skojarzyć z kierunkiem. Skręciłam w stronę, która wprawiała jajo w coraz silniejsze drżenie, starając się robić to jak najszybciej i jak najciszej. Światło w odległej części korytarza zbliżało się nieubłaganie. Słyszałam już chlupot brudnej wody pod czyimiś butami i skrzypienie lampy kołyszącej się na żelaznym uchwycie. Tylko kilka uderzeń serca i jeden załom korytarza dzieliły mnie od zmierzającej ku mnie osoby. Zrobiłam jeszcze jeden krok sięgając po nóż, kiedy jajko zamarło. To tu! – przemknęło mi przez myśl. Słyszałam już oddech nadchodzącego.

Nie zastanawiając się ścisnęłam w dłoni skorupkę, spodziewając się przeciekającej między palcami gęstej, śluzowatej cieczy. Jajo rozkruszyło się z suchym trzaskiem. W dłoni poczułam zimny, metalowy klucz. Ubodłam ceglaną ścianę, jakbym szukała dla niego dziurki, spodziewając się metalicznego dźwięku mojego artefaktu uderzającego o mur, jednak tylko usłyszałam chrobot i klucz wskoczył na właściwe miejsce, a potem sam przekręcił moją dłonią! Poczułam się, jakby to klucz przeze mnie otwierał sobie drzwi, a nie odwrotnie. Nie było jednak czasu, by zastanawiać się nad czymkolwiek, bo zza załomu muru wychyliła się już staromodna ręczna latarnia o zakopconych szybkach, dzierżona przez dłoń w brudnych, podartych rękawiczkach bez palców. Pchnęłam barkiem drzwi i wpadłam do środka, zatrzaskując je za sobą.

Dźwięki napłynęły ze wszystkich stron. Szloch, jęk, krzyki – nie chciałam wierzyć, że wszystkie należą do więźniów, tak bardzo były nieludzkie. Stałam tam przez moment, opierając się o ściemniałą ze starości i wilgoci framugę, uspokajając szaleńczo trzepocące serce.

Korytarz zdawał się nie mieć końca. Oświetlały go pochodnie i świece, podtrzymywane przez ręce, wyrastające ze ścian. Żadna z nich nie była architektonicznym, marmurowym ramieniem. Jedne były krótsze, inne dłuższe. Na kilku dało się zauważyć ozdoby: bransolety, pierścienie, sygnety. Wąska, delikatna dłoń trzymająca białą woskową świecę miała na czerwono pomalowane paznokcie. Obok wyrastało muskularne ramię, dzierżące prowizoryczną pochodnię. Skóra na nim łuszczyła się i odpadała, ukazując kłębiące się wewnątrz robactwo. Czy jeśli tu zginę, na ścianie przybędzie kolejna ręka? – przemknęło mi przez głowę. Kiedy postawiłam pierwszy krok w głąb korytarza, jeden z upiornych świeczników poruszył się, czyniąc gest zapraszający mnie do środka.

Drzwi było tysiące. Jedne drewniane, okute, inne metalowe, jeszcze inne – przywodzące na myśl szpitalne sale. Zerknęłam do najbliższej z cel.

Kiedyś to, co wisiało na ścianie podtrzymywane przez ciężkie łańcuchy, zapewne było człowiekiem. Teraz nie byłam w stanie nawet odgadnąć płci uwięzionej osoby. Oprawca rozkrzyżował ciało, przykuwając je do ściany celi, po czym metodyczne je oskórował. Cięcia były proste, nieomal geometryczne. Żaden kawałek skóry nie był w pełni oddzielony od ciała. Kat naciął tors wzdłuż, po czym rozpiął powłoki na ścianie, otwierając człowieka jak makabryczną księgę. Podobnie wyglądał każdy kawałek ciała nieszczęśnika. Ręce, nogi, nawet poszczególne palce dręczyciel rozcinał i pozbawiał skóry, którą rozciągał wokół uwięzionej postaci jak koszmarne wachlarze. W twarzy pozbawionej łupiny oblicza tkwiły szalone oczy.

Cofnęłam się, jak oparzona. Kilka chwil zajęło mi dojście do siebie. Ktokolwiek to zrobił, dawno przestał choćby przypominać istotę ludzką.

Pochodnia obok zaskwierczała. Czas ruszać dalej – pomyślałam. Jeśli nie pospieszę się, dołączę do któregoś z mieszkańców cel. Taka wizja pozwoliła mi szybciej się pozbierać po tym, co dostrzegłam za pierwszymi drzwiami. Nie dała mi też rozsypać się przy sprawdzaniu kolejnych cel, kiedy błądziłam falującym korytarzem, którego odnogi pojawiały się i znikały, rozwijały się w nieskończoność i zakręcały w ślepe uliczki.

Czy chciałbyś usłyszeć o wszystkim, co tam zobaczyłam? Nie sądzę. Nawet jeśli gna cię ku temu niezdrowa ciekawość, w rzeczywistości żadnej z ofiar nie chciałbyś ujrzeć na własne oczy. Do dziś śnią mi się osadzeni Więzienia. Starałam się zapomnieć, trudno jednak wyrzucić z pamięci obraz człowieka, którego wnętrzności stanowiło gniazdo kłębiących się os. Owady roiły się wśród szarawo-różowych serpentyn jelit, oblepiały oczy, wdzierały się do rozwartych w krzyku ust. Widziałam też kobietę, której białe, nagie ciało przerastały wciąż rozrastające się cierniste roże. Kobieta wiła się, skamląc nieludzko, kiedy kolejne pędy wbijały się w miękkie tkanki, by wypuścić pąki kwiatów i rozwinąć ostre jak brzytwy liście po drugiej stronie rany. Kwiaty wybuchały szkarłatnymi płatkami, po czym więdły i zamierały, rozsypując się w proch, a ich miejsce zajmowały kolejne różane gałązki.

Nie sądzę, żeby nawet sam Car wiedział, jak wyglądały lochy. W innym wypadku wierzę, że wysłałby tam więcej, niż jedną osobę. Zaglądałam do cel, poszukując człowieka, którego znałam jedynie z opisu, coraz mniej wierząc w powodzenie mojej misji. Uwięzieni wyli, przeklinali mnie lub błagali o litość, niektórzy zanosili się szalonym śmiechem, jeszcze inni pogrążeni byli w totalnej apatii. Część w ogóle mnie nie zauważyła. Jak wśród tylu ludzkich wraków miałam odnaleźć tego jednego więźnia? I jaką miałam gwarancję, że chociażby w części przypomina osobę, której twarz Car pokazał mi na jakimś starym zdjęciu? I jak ja się stąd, do cholery, wydostanę?

Panika ogarniała mnie jak fala przypływu. Miałam ochotę zerwać się i biec, choć skądś wiedziałam, że to oznaczałoby mój koniec. Korytarz pochłonąłby mnie, zapętlając się w nieskończoność, aż padłabym z wycieńczenia i wrosła w wilgotne mury, a na ścianie przybyłaby kolejna ręka podtrzymująca pochodnię.

– Witaj maleńka, jak masz na imię? Zgubiłaś się w tym tłumie? – zanucił jakiś szyderczy głos. Bezwolnie zajrzałam do kolejnej celi.

Na podłodze lochu leżało ciało. Nie wiem, czy to dobre określenie. Tak naprawdę była to tylko część człowieka, odrażający strzęp. Korpus odziany w resztki zbutwiałego odzienia. Głowa poruszyła się, oczy wwiercały się we mnie spojrzeniem.
– Zdziwiona? – twarz wykrzywiła się w karykaturze uśmiechu. Uderzyło mnie to, że poprzednie zdanie wypowiedziane było zupełnie innym głosem, jakby w pozbawionym kończyn kadawrze mieszkała więcej niż jedna dusza. – Co, nikt nie chciał sobie z tobą uciąć pogawędki?

Cofnęłam się od drzwi. Nie miałam czasu na podobne zaczepki.
– Proszę, nie odchodź, kochanie... – istota wewnątrz celi odezwała się miękkim altem nocnej kusicielki. Ruszyłam przed siebie. Nie chciałam tego słuchać.

– Jeśli tak, to jak masz zamiar sama odnaleźć Scarface'a? – usłyszałam rzeczowy ton podstarzałego belfra.

Zamarłam. Skąd wiedział? Z celi dobiegł zduszony, złośliwy goblini chichot.

– Wróbelki mi wyćwierkały. I mróweczki przybiegały mi opowiadać twoją historię. – przesadnie poważny głosik małego chłopca.
– Czego chcesz? – zacisnęłam szczęki.
– Domu z ogrodem, żony i małego pieska... – strzęp człowieka rozmarzył się. – A jak myślisz, kurwa? – warknął.
– Nie po ciebie tu przyszłam. – wciąż stałam w miejscu. Gorączkowo zastanawiałam się nad swoim położeniem.
– Ale beze mnie nie wyjdziesz. – odrzekł rzeczowym tonem kobiety mocno stąpającej po ziemi. – A jeśli nie wydostaniesz się stąd przed świtem...

Miał rację. Jeśli zastanie mnie tu dzień, nigdy już nie opuszczę tego miejsca. Równie dobrze mogłabym sama sobie podciąć żyły.
– Otoż to, moja słodka Kawko, otoż to. – zaśmiał się szyderczo. – Dogadajmy się.

Ponownie podeszłam do drzwi. Kaleka poruszał się groteskowo, jak pełznący po podłodze gigantyczny robak. Patrzyłam na niego z odrazą przemieszaną z chorą fascynacją. Dłoń nieświadomie zaciskałam na wytrychu, chowanym w kieszeni. Potworek uśmiechnął się pobłażliwie.
– Po prostu pchnij drzwi.
Nacisnęłam brudną klamkę. Serce biło mi jak młotem, kiedy cela stanęła otworem. Na klepisku leżały rozrzucone, pokawałkowane ręce i nogi. Wezbrały we mnie mdłości, kiedy dostrzegłam, że niektóre fragmenty były ogryzione do kości, a ślady zębów poza wszelką wątpliwość zostały pozostawione przez człowieka.
– Tak, tak, smakowity ze mnie kąsek, wiem. – zaskrzeczał głosem lubieżnego starca. – Postanowiłem się więc z nikim sobą nie dzielić. – uśmiech na jego twarzy przywodził na myśl rozchylającą się, pęknięta ranę. – No chodź do mnie, weź mnie w ramiona, kotku. – znów odezwał się słodkim altem uwodzicielki.
– Najpierw powiedz, gdzie znajdę Scarface'a. – rzuciłam sucho.
– Nie ufasz mi? – zaśmiał się drwiąco. – To dobrze, sam bym sobie nie ufał. Nie bój się, wszystko pójdzie zgodnie z twoim planem. Podnieś mnie.

Przezwyciężając odrazę uniosłam kadłub człowieka do góry. Wydał się zadziwiająco lekki.
– A teraz zamknij oczy.
– Co to ma być, do chole...
– Zamknij, kurwa, oczy! – warknął głosem nie znoszącym sprzeciwu. Pełna obaw przymknęłam powieki. Dźwięki uderzyły mnie ze wszystkich stron. Słyszałam ich wszystkich, krzyki, skomlenia, szalone myśli więzionych.

Ja nie chciałem zabijać tych ludzi, to glosy, one mi kazały! To one są winne!

Nienawidzę Cię, słyszysz mnie, ty mały, samozwańczy Królu?! Zejdź tu do mnie, do lochu, żebym mógł ponownie napluć ci w twarz!

Ciekawe, jaką miał minę, kiedy dojrzał w nadpływającej balii obciętą głowę swojej mamusi. Starałam się wymościć jej wygodne gniazdko. Nareszcie nie miała powodu, by narzekać na niewygody.

Chcę do domu. Chcę do domu. Chcę do domu...


– Skup się na swoim celu. Myśl o nim. – kaleka szeptał do mnie głosem mężczyzny ze snów.

Tak bardzo boli, przecież dawno już odpokutowałam swoje winy! Proszę, niech ktoś mnie uwolni!

Zabiłem drania. Zajebałem tego sukinsyna. A po nim kilku następnych pedałów z jego bandy. Zrobiłbym to raz jeszcze, tylko tym razem nie zdychaliby tak szybko, o nie...


– Skup się. Myśl tylko o nim.

Trucizna działała powoli. Zbyt powoli. Gdybyśmy wtedy zwiększyli dawkę, nigdy by nas nie złapali. Cholerny tchórz!

Wypuść mnie, przecież zrobię wszystko, czego zażądasz, tylko mnie wypuść! Będę ci lizał podeszwy butów jak wierny pies. Błagam, ja już nie wytrzymam dłużej!


– Scarface, Kawko. Myśl tylko o nim.

Płatki czerwonych róż. Takie delikatne...

W nagłym rozbłysku olśnienia pojęłam, gdzie jest więziony Scarface. Jego obecność była ledwo wyczuwalna, jakby zbudował wokół siebie drugi mur, chroniący go przed Katem.

Otwarłam oczy.
Offline
Profil
Wiadomość
Admin
Grimuar
Gangrena humida
Skąd: z dziupli
Postów: 3889
Punkty: 11573
– Ruszajmy. Świt się zbliża. – głos kilkunastoletniej dziewczynki był spokojny, choć kategoryczny. Ze szczątkiem człowieka w ramionach ruszyłam w głąb korytarza. Płomienie pochodni pełgały w mroku. Któraś z dłoni poruszyła się, zaciskając palce na trzymanej świecy.

Nie ma nic piękniejszego niż one. Satynowe i kruche...

Biegłam przez labirynty Więzienia, prowadzona echem myśli Scarface'a. Więź łącząca mnie z nim była tak ulotna, że w każdej chwili obawiałam się ją utracić. Po pewnym czasie – trudno mi ustalić, jak długim – stanęłam przed drzwiami celi. Wyglądały jak wejście na oddział intensywnej terapii. Po naciśnięciu klamki nie stawiły żadnego oporu. – To jedna z naszych tortur. – tchnął mi w ucho mój towarzysz. – Więzienie bez krat, choć i tak z niego nie uciekniesz.

Weszłam do środka.

Sala była sterylnie czysta. Na jednej ze ścian do żelaznego, postawionego w słup szpitalnego łóżka przypięty był skórzanymi pasami Scarface. Jego głowa była unieruchomiona tak, by wciąż spoglądał przed siebie. Powieki rozwierały mu metalowe haczyki, mocując je do brwi i policzków, tak by więzień nie mógł ani na moment zamknąć oczu. Po policzku płynęły wolno łzy. Naprzeciw niego, na olbrzymim staromodnym ekranie w cierpieniu i samotności konała kobieta. Film zapętlał się. Dziewczyna umierała po raz tysięczny na oczach Scarface’a.

Ułożyłam kalekę na podłodze. Nie zaprotestował. Rozpięłam skórzane pasy i wyszarpnęłam klamry, tkwiące w jego twarzy. Opadł na podłogę, jakby ktoś popodcinał mu wszystkie ścięgna. Nie odezwał się przy tym ani słowem. Dźwignęłam go i usadziłam, opierając go o ścianę.
– Scarface? Słyszysz mnie? – moje słowa zdawały się do niego nie docierać. – Przyszłam po ciebie, słyszysz? Zabieram cię stąd!
– Płatki szkarłatnych, dumnych róż. – wychrypiał – Bóg musi się czuć cholernie rozczarowany, jeśli nikt nie zauważa piękna jego kwiatów.
Uderzyłam go na odlew w twarz, mocno, odrzucając jego głowę do tylu. – Weź się w garść, do kurwy nędzy! – krzyknęłam. Zamrugał oczami, ale wciąż nie miałam pewności, czy wie, co się wokół niego dzieje. – I co teraz, mądralo? – zwróciłam się do kaleki przewiercającego nas wzrokiem.
– Ano tylko tyle, że za moment wybije piąta, a to będzie ostatnia pełna godzina tutaj. – Nie mogłam zrozumieć, o co mu chodzi. – Bo drzwi można otworzyć tylko o pełnej godzinie, wybijanej przez Zegar. Dobrze go usłyszysz, jesteśmy tuż pod Bramą Krakowską. Pozostanie ci godzina na dostarczenie Scarface'a do twierdzy Ochrany. Kolejny kurant to będzie szósta rano, a więc narodziny dnia w Lublinie Nad. A wtedy dołączysz tu do nas, kruszynko, na wieki. – głos był zimny i wyprany z wszelkich uczuć, jak ton chirurga obwieszczającego rychły zgon.

I wtedy, jak na komendę, usłyszeliśmy chrzęst i chrobot budzącego się do życia mechanizmu.

Szarpnęłam Scarfacem. – Ocknij się, słyszysz?! – wrzasnęłam mu w twarz w panice. Nie miałam powodu, by nie wierzyć w słowa mego towarzysza. W końcu on sam też się chciał stąd wydostać równie mocno, jak ja.
– Zostaw go. – okaleczony warknął nerwowo. – Dawaj nóż i chodź tu do mnie.
– Nóż? – byłam zupełnie zaskoczona.

I wtedy zegar na Wieży wybił po raz pierwszy.

– Chodź tu, szybko! – głos kaleki przeszedł w piskliwy falset. Widziałam przerażenie odbijające się w jego oczach, strach, że nie uda nam się na krok od sukcesu. Rzuciłam się w jego stronę, wyjmując z cholewy buta nóż.
– Tnij brzuch! Kreda jest wewnątrz!
– Co? Co ty bredzisz?! – panika ogarniała mnie lak lodowata fala przypływu.

Rozległo się drugie uderzenie zegara.

– Tnij brzuch, ty głupia krowo! – przewracał oczami, twarz ściągnęła mu się w przerażającą maskę. Szybkim, precyzyjnym cięciem otworzyłam jego ciało.

Usłyszeliśmy trzecie uderzenie.

Błysnęły białka oczu. Zagłębiłam dłoń wśród węży jelit. Ręka ślizgała się wśród wnętrzności, kadawer zacharczał i kaszlnął krwią. Z ohydnym mlaśnięciem wyciągnęłam z wnętrza jego ciała kawałek zakrwawionej kredy.
– Rysuj... drzwi. Obrys... drzwi. – jęknął.

Jego słowom zawtórował kolejny gong.

Ręce drżały mi jak w febrze, a kreda wyślizgiwała się z palców uwalanych krwią, kiedy trzema prostymi kreskami otworzyłam portal.

Nie mogłam wynieść ich obydwu. W przypływie desperacji wcisnęłam kalekę w ramiona Scarface'a, jak olbrzymią, groteskową lalkę. Odruchowo zacisnął ręce na okaleczonym. Szarpnęłam go do góry, stawiając na nogach i pociągnęłam za sobą w kierunku drzwi. Mechanizm zegara rzęził, przygotowując się do ostatecznego ciosu.

Do dziś nie wiem, jak udało mi się tego dokonać. Ponoć w chwili największego napięcia ludzie zdolni są do rzeczy, których w pełni świadomości nigdy by nie zrobili. Wtedy w kazamatach Więzienia po prostu rzuciłam Scarfacem trzymającym kadłub człowieka do wnętrza portalu, po czym skoczyłam za nimi. Z wybiciem piątego gongu usłyszałam szelest zrastającego się za nami muru. Kawałek mojego płaszcza uwiązł w tym momencie pomiędzy cegłami ściany. Wciąż trzymałam w dłoni zakrwawiony nóż, cięłam więc ubranie, pozostawiając za sobą fragment materiału.

Upadłam na bruk ulicy. Wylądowaliśmy w Bramie Krakowskiej. Wokół panowała zimna i ciemna październikowa noc Lublina Pod. Torsje wstrząsnęły moim ciałem. Zwymiotowałam przetrawionym strachem. Kiedy po chwili podniosłam głowę, obok mnie i bezwładnych ciał Scarface'a i nieznajomego więźnia, stała zakapturzona postać.

Istota przyłożyła palec ust, nakazując milczenie. Nie widziałam zupełnie jej twarzy, nie dbałam jednak o to. Kiwnęłam głową na znak, że będę cicho. Postać przyklękła obok okaleczonego, pochyliła się nad nim i sięgnęła ku tętnicy. Widocznie oględziny wypadły pomyślnie, bowiem przybysz podniósł ciało i, unosząc dłoń w geście pożegnania, ruszył w kierunku najbliższej uliczki. Kiedy podniosłam się i ruszyłam kilka chwiejnych kroków za nimi, okazało się, że zniknęli za rogiem.

Udało się.

Byłam w Więzieniu i wróciłam.

Tylko czemu poszło tak łatwo? Gdzie był wtedy Kat i czemu nie spotkaliśmy żadnego strażnika? Czyżby Więzienie nie potrzebowało straży? I kim, u licha, był człowiek, który pomógł mi się wydostać z labiryntu? Pytania kłębiły się jedno za drugim. Nie chciałam się nad tym zastanawiać. Podczołgałam się do Scarface'a. Uśmiechał się jak dziecko, a z jego oczu znów płynęły łzy. Tym razem nie były to jednak łzy cierpienia.

Podniosłam go na nogi i podtrzymując go, by nie upadł, odprowadziłam ku siedzibie Ochrany.

Nareszcie byłam wolna.
Offline
Profil
Wiadomość
Odpowiedz
« [1-10] [11-13]