Zmierzchało, kiedy turkoczący po wybojach wóz zaprzężony w dwa silne konie, wtoczył się za ogrodzenie otaczające wioskę u podnóża wzgórza. Z doliny widać było już w oddali pierwsze światełka ognisk otaczających ściśle piętrzącą się na tle nieba twierdzę. Na razie panował tam spokój, ale mieszkańcy wioski wiedzieli, że to złudne poczucie chwilowego bezpieczeństwa wkrótce rozwieje się w pył.
Kyot de Provence wytoczył się w karczmy i chybotliwym krokiem postąpił ku ścieżce prowadzącej do latryny za winklem. De Montfort wizytował obóz i nie było szansy aby tego wieczoru wrócił do wioski, więc naczelny mnich – trubadur krzyżowców nie obawiał się nakrycia na osuszaniu dzbanów wybornego langwedockiego wina, umysł jego zamroczony więc był na tyle, że trudno mu było trafić w wąską dróżkę. Wstyd mu było trochę, iż pofolgował sobie nieco tego dnia – nażarł się jak świnia, napił a nawet pozwolił sobie raz czy dwa razy, łamiąc zasady świątyni, obłapić tu i ówdzie miłościwie obdarzoną przez Pana karczmarkę. Kiedy jednak chłodne, płynące od gór powietrze, owionęło go trochę, wszystkie zmartwienia poszły znowu w kąt. Wóz zatrzymał się tuż przy karczmie, a z kozła zeskoczył brodaty, ogorzały potężny mężczyzna w skórzanej, nabijanej ćwiekami, kurtce. Razem z nim na wozie nieruchomo siedziała jeszcze jedna osoba w długim szarym płaszczu, z kapturem narzuconym na głowę. Sądząc po drobnych gabarytach była to kobieta. Za nimi w wielkiej żeliwnej klatce umocowanej do wozu, przykuta kajdanami do jej prętów, kuliła się w plątaninie szmat drżąca, rachityczna sylwetka. - Tyś jest panie Rycerz Świątyni! – zagadnął wesoło brodacz – Poznaję cię, boś razem z braćmi swymi oblegał Béziers. Kyot skrzywił się lekko, albowiem wspomnienie o rzeźni w Béziers nie było mu miłym. Sam uważał, że wydarzenia tamtego okresu nie zapiszą się chlubnie w historii decyzji papieskich i że za lat sto czy dwieście przywoływane będą jako przykład bezmyślnej tyranii kościoła. I będą dobrym argumentem. Tym niemniej skupiwszy nieco rozbiegane myśli, przyjął na powitanie dłoń brodacza i skinął głową, nie mówiąc ani słowa. - Jam jest Dominique z Rennes-Le-Chateau. Wiozę wiedźmę z klasztoru Montazels, do legata Amaury'ego. Czy jest on w wiosce? Mnich trubadur był niemal pewien, że już słyszał nazwę Rennes-Le-Chateau, ale w jego zamroczonym napitkiem umyśle jak na złość zapanował chaos tak potworny, iż ze strzępków niejasnych przeczuć nie potrafił wyłowić ni jednej istotnej informacji. Odchrząknął więc tylko, ciekawsko zezując na posągową kobietę siedzącą na koźle i nie nazbyt płynnie odparł: - Nie panie, legat Amaury stacjonuje w obozie pod zamkiem. Jeśli tylko zechcesz wyjechać tą samą bramą i skręcić w pierwszą drogę na prawo, wyboista ścieżka doprowadzi cię prosto do koszarów. Tam spytaj o drogę dalej, w obozie nie trudno bowiem się pogubić. - Dzięki ci czcigodny panie! - Dominique natychmiast wskoczył na kozła i chwycił za lejce – Do zobaczenia zatem. Najpewniej już wkrótce! - Rzucił jeszcze z szelmowskim uśmiechem, po czym zawrócił wóz na drogę którą przyjechał. Kyot jeszcze przez chwilę zastanawiał się co też woj mógł mieć na myśli, przewidując ich szybkie spotkanie, gdy spomiędzy prętów klatki i plątaniny szmat błysnęły mu jasne oczy. Ni stąd ni zowąd lodowaty dreszcz przeszedł mu po plecach, a nogi nagle zrobiły się sztywne jak kołki, kiedy tak patrzył jak wóz mija bramę i ginie w półmroku zapadającej nocy. | Profil
|