Wisielec, popychany oddechem niewidzialnego wiatru, dyndał w tył i w przód, a szubienica skrzypiąc cicho, uginała się lekko pod jego ciężarem. Gdzieś za lasem powoli zachodziło słońce, a wysokie trawy i czubki drzew raz po raz kłaniały się z gracją wieczorowi, gnąc swe karki na życzenie łagodnego Zefira. Droga rozwidlała się i dwa ubite jej języki wżynały się klucząc zgrabnie w leżącą niżej równinę schodzącą lekko w dół, ku leżącemu gdzieś za horyzontem, wybrzeżu rozciągającym się na południe od Saint-Laurent-de-la-Salanque. Okręt, który poprzedniego wieczoru wpłynął do niewielkiej zatoczki w okolicach Perpignan aby wysadzić jednego z nadprogramowych pasażerów, dawno już pewnie odbił od brzegu kierując się dalej do Narbonne i tylko przelatujące tu i ówdzie nad głową mewy sugerowały, że gdzieś niedaleko rozlewa się wielka woda. Słońce świeciło w oczy podróżnika stąpającego pewnie po piaszczystej ścieżce i tylko małe polne zwierzątka pierzchały na jego widok w trawy rozpościerającego się dookoła odludzia, chowając się przed nieproszonym gościem do swoich kryjówek.
Wysoko, ponad głową 'Sycylijczyka', któremu wcale nie przypadło do gustu to miano, nadane mu przez załogę okrętu Guillaume Louvela, szybowała wybiegająca w przód myśl. Zwiewna i piękna niczym liliowy kwiat którego rozłożyste płatki muskały promienie słońca, tańczyła na wietrze, szepcząc i nucąc pod nosem słowa dawno zapomnianych inkantacji. Rozwiane włosy eterycznego arabijskiego dżina wirowały wśród drgań energii ziemi i morza. Drgań w którym było coś jeszcze. Nowa energia, która popłynęła poprzez nierzeczywiste ciało istoty powstałej z czystego ognia bez dymu, kiedy tylko wędrowiec któremu towarzyszyła, dotknął stopą lądu. Nadpływała falami gdzieś z zachodu, z głębi lądu opanowanego przez łąki, lasy i pagórki. Sprawiała, że dżin szalał z rozkoszy, zostawiwszy śniadego wędrowca samemu sobie. Z resztą – co takiego mogło mu się stać na tym pustkowiu? Roje much kłębiących się nieustannie w bliskości zwisającego z powroza trupa, wdzierały się w ciszę drażniącą niezdrową kakofonią, gdy podróżny wspinał się ku szubienicy i rozstajom. Mężczyzna nie bał się śmierci, lecz odsłonięte, wyżarte przez ptaki i owady, wnętrza nieszczęśnika, wzdrygnęły go nieprzyjemnie. W powietrzu unosił się odór rozkładającego się na słońcu tłuszczu, a ziemię pod stryczkiem zdobiła brunatna plątanina tego, czego powłoki ciała nie zdołały utrzymać w środku, w wyniku szybkiego rozkładu. Człowiek przystanął i zasłaniając przed słońcem oczy śniadą dłonią, spojrzał ku górze, na wlepione w niego, na wpół wypłynięte na wpół wydziobane, gałki oczne, zbyt późno orientując się że popełnił karygodny błąd. Wstrząs jakiego doznał zalał go falą nudności i zawrotów głowy. Nim zdołał się zorientować, smrodliwa energia powaliła go na kolana i wdarła się do wnętrza jego nosa, uszu i ust. Nad jego głową toczyła się dzika i gwałtowna bitwa pomiędzy liliowym światłem którego pamięć sięgała miejsc, gdzie na zboczach puszcz rosły duszące kwiaty lotosu, a zepsutym szarym odorem z nienawistną furią próbującym wygospodarować dla siebie chociażby część miejsca w wygodnym naczyniu, które mogłoby przetransportować go dalej na zachód, ku ostrym zboczom pagórka Pog. Ptaki umknęły w kierunku lasu, zwierzątka ukryły się w norkach, nawet świerszcze i muchy zamarły i nastała cisza tak rozdzierająca, że niemal namacalna, kiedy śniady wędrowiec odzyskał przytomność, leżąc w trawie pod szubienicą. Zapadał zmrok – słońce dawno już zniknęło za horyzontem i nawet wiatr ucichł nadając pustkowiu wygląd jeszcze bardziej odludnego i pustego. Nadchodziła noc, lecz długa jeszcze droga przez wędrowcem gnała w przód, nie pozwalając mu zmarnować choćby minuty więcej na odpoczynek. Ruszył więc na zachód, tam, dokąd popychały go siły, które tylko częściowo rozumiał. Wisielec tkwił nieruchomo. | Profil
|