Wstawaj! Nie śpij! Pakuj się, jedziesz przecież do Wojsławic! Nie możesz przecież zawieść swoich najlepszych przyjaciół. To ja Twój osobisty organizer. Wstawaj! Na minutę przed czternastą otrzymałem taki „mesydż from de dark sajd”. Akurat kładłem się do łóżka po nieprzespanej nocy w Motyczu. Uśmiechnąłem się sam do siebie na myśl, że weekend spędzę z najlepszymi przyjaciółmi i z tego szczęścia postanowiłem sobie podarować chociaż godzinną drzemkę.
Na stanowisko osiemnaste, z którego miał odjeżdżać autobus do Wojsławic dotarłem jako pierwszy – co zwłaszcza mnie samego mocno zdziwiło. Rozkoszując się smakiem soku przecierowego w ramach późnego śniadania, czekałem na resztę. Pierwsi dotarli Ilona z Łukaszem, czyli Lembasy (Ilona mnie nie poznała, co wróży mi chyba dostatnie życie), potem dołączył do nas Gwindor oraz Jaca z Anią. Oprócz tego w drodze towarzyszyli nam Duszka, Ania i Motyl z Cytadeli Syriusza. Czas w autobusie upłynął nam na luźnych rozmowach i dręczeniu Jacy w ramach rewanżu za ciocię Gertrudę. Na przystanku w Wojsławicach czekał już na nas komitet powitalny w osobach Wiewiórki, Adama Kożuchowskiego i Kuby. Przywitani – wprawdzie nie chlebem i solą, ale przyjaznym uściskiem i serdecznym uśmiechem – zrobiliśmy zakupy na wieczornego grilla w sklepie z koszykami i udaliśmy się do szkoły konwentowej. Zajęliśmy zagrzane dla nas miejsce w sali numer trzy i biegiem udaliśmy się zapisać na LARPa Litwina i Kredki pod enigmatycznym tytułem: Wóda na WoDzie, czyli Świat Mroku w konwencji lżejszej... albo komedia w tonacji ponurej... albo co chcecie. Fabułę można streścić w kilku słowach: w Wojsławicach podczas nieobecności Jakuba W. (nie mylić z Jakubem O.) pojawił się czeski biznesmen w swoim beemwiczku z zamiarem wybudowania nowego hipermarketiczku „Czesko”, a w miasteczku zaczęły grasować zombiaki, które uwięziły mieszkańców w pobliskim barze (co było najprzyjemniejszą stroną tej sytuacji). Było wesoło. Dużo się działo. Skończyło się na tym, że większość mieszkańców została zmieniona w zombi, a ci, którzy się oparli, zostali zjedzeni. Jedynie burmistrz i córka barmana ocaleli - Janek, Ty wiedziałeś. Od samego początku wiedziałeś! – chciałoby się powtórzyć słowa zmienionego w zombie właściciela pobliskiego sklepu z koszykami. Kiedy tylko LARP się zakończył, dotarła do nas smutna wiadomość o tym, że tego wieczora grill się nie odbędzie, ale na szczęście znaleźli się konwentowicze ubezpieczeni również na taką ewentualność. Litwin skręcił własnego grilla, przy którym zebrała się grupka ludzi żądnych pieczonych kiełbasek, chłodnego piwa, miłego towarzystwa i śpiewu – niestety bez gitary, którą zastępowały komórkowe odtwarzacze empeczy. Grupka jednak szybko zaczęła się wykruszać, by w końcu najbardziej wytrwali mogli prowadzić rozmowy, takie o życiu i wszystkim tym, o czym się rozmawia, kiedy ogień już dogaśnie, a browar zniknie z butelek i puszek. Tutaj warto by zacytować mowę Gwindora o miłości i przyjaźni, która wzruszyła nas do głębi i przeszyła na wskroś – jednak nikt nie robił notatek, nikt nie rejestrował głosu, a z pamięci tego nie da się powtórzyć. Ponieważ chęć dobrej zabawy zagłuszyła rozsądek, zamiast położyć się spać jak biały człowiek, postanowiłem udać się do gamesroomu. Najpierw dołączyłem do bandy oprychów dzielących się łupem z napadu. W Cash & Guns chciałem zagrać już od momentu, kiedy po raz pierwszy widziałem tę grę (Polcon 2006). Ludzie wymachujący piankowymi giwerami, krzyczący na siebie, wołający „cohones” lub nurkujący pod stół i wreszcie Matti, który niemal stracił przy niej głos (wyobrażacie sobie, Mattiego, z którego wydobywa się zamiast potoku słów tylko ciche skrzypienie?). Okazało się, że gra faktycznie buduje świetną atmosferę: kiedy mierzą do ciebie z broni, a ty musisz zgadnąć czy ten gościu chce cię poczęstować ołowiem, czy tylko blefuje; kiedy jesteś policjantem i zastanawiasz się, czy nie odstrzelą Ci łba kiedy zadzwonisz po wsparcie; kiedy masz największy stos kasy i inni patrzą na ciebie z zawiścią i żądzą mordu w oczach. Drugim tytułem, przy którym siedzieliśmy do rana był Once upon a time, w którego ambitnie graliśmy w pogańskim języku anglosasów. O piątej nad ranem, kiedy zaczyna świtać, bajki już nie są takie jak dawniej. Mogą opowiadać np. o sparaliżowanym chłopcu, który został królem mapetów i papudze Dwoje Ludzi, która naprawiła błąd w Matrixie oraz o Kolibrach, Żabach, Orłach i Wilkach wiodących swój żywot w krainie Froglibert. Na szczęście wszyscy już spali, więc nikt nie przyszedł i nie zapytał, czego się najaraliśmy. Sen był krótki i intensywny. Kolejny dzień przecież też miał być pełen atrakcji. Pierwszą z nich zaobserwowałem zupełnym przypadkiem z okien toalety ze szczoteczką do zębów w ustach. Adam i Gwindor dreptali niespiesznie przez boiska szkolne z pomarańczowymi balonikami – jakiś końkurs – pomyślałem i wyszedłem na zewnątrz, aby pokibicować. Spóźniłem się, podobnie jak chłopaki, bo, jak się okazało, zadanie polegało na tym, aby jak najszybciej przynieść balon z drugiego końca terenu szkoły i nadmuchać go, aż pęknie. Zwycięzcą został Litwin (już trzeci raz o nim piszę… dziwne&hellip ![]() Z braku ciekawszych perspektyw, niż zatłoczona salka podczas konkursu filmowego Motyla, grimuarową zwartą grupką postanowiliśmy udać się na gród, popodglądać wojów. Squi, wyposażona w podstawowe narzędzia dziennikarza: aparat fotograficzny i dyktafon w komórce, zbierała materiały do artykułu, a reszta zwiedzała gród, oglądała stragany pełne najprzeróżniejszych gadżetów: od drewnianych wisiorków z runami, po garłacze-zapalniczki. Potem rozpoczęły się zawody w rzucie oszczepem. Wielu wojów rzuciło wyzwanie kostce słomy, ale ostatecznie żaden w nią nie trafił (pokonał ich jej niezmącony spokój). Jeden ledwie musnął ostrzem kilka źdźbeł, jednak oszczep poleciał dalej. Tym sposobem wygrali wszyscy wojowie, którzy osiągnęli zaszczytny wynik zera punktów – nadmienić należy, iż dwóm mężom ta sztuka się nie udała, gdyż za używanie wulgarnego języka, punkty były odejmowane. Druga konkurencja była bardziej widowiskowa, gdyż polegała na ciśnięciu oszczepem jak najdalej. Poza kilkoma śmiałkami którzy wywoływali dreszcze u znajdujących się bliżej widzów, wszyscy radzili sobie dość dobrze, ale jeden z nich zdeklasował pozostałych, tym samym zdobywając palmę pierwszeństwa. W trakcie tych zmagań dołączyli do nas Merlin z Justyną i Piter z żoną, z którymi udaliśmy się na obiad po pobliskiego baru. Zaraz po obiedzie odbyły się pokazywanki. Kolejny dobry pomysł z tegorocznej puli wykorzystałem, agitując, aby konkurs odbył się na placu przed szkołą, czemu przyklasnęli prawie wszyscy, oprócz Krzysia-Misia, który przegłosowany przyniósł sobie namiastkę klasy w postaci krzesła. Większość Grimuarczyków zorganizowała sobie w tym czasie poobiednią siestę. Oprócz mnie wystartował chyba tylko Kuba. KA-BA-CHO – drużyna, z którą grałem – zajęła zaszczytne trzecie miejsce. Około godziny 19 rozpoczął się natomiast pisany przez cały dzień spontaniczny LARP konwentowy Kuby i Jacy. Ta historia również nie była skomplikowana. Na konwencie sypie się program. Orgowie rwą włosy z głowy, uczestnicy narzekają, robi się coraz większy burdel. Jedni szukają schaboszczaka, inni czarnych żyletek, ktoś za wszelką cenę chce zorganizować fire-show, ktoś inny nie może znaleźć chętnych na sesję RPG, sławny pisarz przystawia się do konwentowiczek, woźna gania wszystkich ze szczotką, ktoś ubzdurał sobie, że jest przedwiecznym wampirem, policja zgarnia kilku konwentowiczów, inni ganiają organizatora wokół szkoły, krzycząc „spalmy wiedźmę”, jakiś koleś dopytuje wszystkich, skąd wzięli taki stuff i nikt nie zauważa, że z płonącego budynku wybiega ucieszony gość z pojkami do fire-show. Dzięki temu LARPowi odkryłem w sobie wewnętrzne Emo, a nawet spleen i poczucie bezsensu. Tak się wczułem w rolę, że zrobiłem sobie nawet Emo-kącik z ławki szkolnej i śpiwora, ale przebił mnie Jaca, którego Bonio obezwładnił, a potem wierzgającego nogami wyniósł go ze szkoły (bezcenne). Kiedy zaczęło się ściemniać, wszyscy zasiedli przy długo oczekiwanym grillu. Znalazła się gitara i nawet ktoś, kto potrafił na niej grać. Znalazło się także mnóstwo chętnych do śpiewania. Wybrzmiały wszystkie znane i lubiane szlagiery, a nawet bezkonkurencyjny hit lata (chyba nie muszę dodawać, jaki). Oprócz tego słychać było tylko przyjemne skwierczenie kiełbasek i jeszcze przyjemniejszy syk otwieranego piwa. To właśnie dla takich momentów ludzie jeżdżą na Wesołe Spotkania z Tradycją. W tym roku zabrakło tylko dwóch kluczowych elementów: Andrzeja Pilipiuka, który z powodu choroby żony pojawił się tylko na chwilę w piątek, oraz jego samogonu. W tym miejscu pojawi się mała dygresja, więc możecie spokojnie rozpocząć czytanie kolejnego akapitu. Poczucie winy, które obudziło się w Jacy poprzedniego poranka, kazało mu do wypchanego po brzegi plecaka dołożyć opasłe podręczniki do Victoriany. Nie mogliśmy oczywiście pozwolić, aby dźwigał je na darmo, więc wymknęliśmy się dyskretnie na sesję. Mimo wielu przeszkód, takich jak jungle speed, morzący sen, czy rozkrzyczany wężyk konwentowiczów śpiewających o zajebiozie, udało nam się pchnąć akcję, która utknęła w martwym punkcie – dobór słownictwa jest nieprzypadkowy. Ostatecznie zagraliśmy może pół godziny, może chwilę dłużej, a mimo to udało nam się spić kolejny łyk pianki z warzonego przez Jacę od dłuższego czasu piwa. Tej nocy również znalazło się kilka atrakcyjniejszych rzeczy do roboty niż standardowy, oklepany i w ogóle passe sen. Konio i jego niewybredne żarty dotyczące wzwodów słońca i analnych parobków, czy koleś z ręcznikiem próbujący odłamać taflę lodu z zamrażalnika do swojego drinka. Jednak drastyczna akcja pod kryptonimem BUTLA przegoniła wszystkich z korytarza i koniec końców zapędziła do śpiworów. Tu można by napisać o kilku ciekawych sposobach wchodzenia do śpiwora czy eliminowania chrapania, ale darujmy to sobie i kończmy tę przydługą relację. Niedziela była pełna zaskoczeń. Najpierw okazało się, że są ludzie chętni skoro świt łazić po Wojsławicach szlakiem Wędrowycza. Potem kolejny szok przeżyłem, kiedy ludzie rozpalili grilla i rozdawali kiełbaski, chlebek i jeszcze ser żółty do tego. Ale największym zaskoczeniem było odkrycie w torbie jeszcze jednej puszki piwa, którą na dodatek chciałem oddać w dobre ręce, ale nikt nie chciał (sic!) Dzień płynął leniwie, nie licząc momentów, kiedy Adaś i Spider postanowili przerwać mi drzemkę i zrobić sobie ze mną – a raczej na mnie – zdjęcie, czy ogłoszenia konkursu na czyściocha, który polegał na uprzątnięciu terenu szkoły ze śmieci. Uzbierało się tego kilka worków i jedyną pozostałością były pewne majtki, którym totalnie nie wychodziły wszelkie próby nie rzucania się w oczy. Część konwentowiczów wyjechała po dwunastej, my postanowiliśmy zaczekać na ostatni autobus. Ten czas spędzaliśmy na pakowaniu, coruptowaniu sobie życzeń i dyskusji na temat rozlicznych możliwości przekazywania puli genotypowej. Ostatecznie i my jednak musieliśmy ruszyć tyłki i zebrać się do wyjazdu. Droga w wypchanym po brzegi autobusie może nie była zbyt wygodna, ale minęła bardzo szybko, dzięki pokazywankom i hasłom typu „szerszenie ostrzegają kolumbijskich fanatyków przed wizytą pracowników Biedronki”, które to hasło kończyliśmy zgadywać jeszcze na głównym przystanku PKS w Lublinie. Dni Jakuba Wędrowycza nie przypominają konwentu, a raczej wypad integracyjny. Prelekcje, jeśli się odbywają, świecą pustkami, bo jest tyle ciekawszych rzeczy do roboty: można powylegiwać się na trafie, połazić po Wojsławicach, pogapić się na wojowników, czy wypić piwko i pogadać ze znajomymi. Od jednego z autochtonów spotkanych w knajpce, dowiedzieliśmy się, że w tym roku odbyły się ostatnie Wesołe Spotkania z Tradycją, ale nie dajemy tym słowom wiary. Marcin "Słowik" Słowikowski | Profil
|