Homunculus
Joanna 'squirel' Kulik styczeń/luty 2005 Ciemno... Ach tak, oczy są jeszcze zamknięte. Poruszam gałkami ocierając je z cichym mlaśnięciem o wnętrze powiek. Pył i piasek zgrzyta w zawiasach, chrobocze, to boli. Drgnięcie skrzydełek nosa. Wciąż ciemno? Nie, przez wąską szczelinę prawego oka leniwie sączy się już żółtawa mleczna poświata. Jeszcze chwila. Poruszam zgrabiałym palcem wskazującym. Godzina za godziną, budzą się kolejne fragmenty układanki. Stawy trzeszczą jak nienaoliwione tryby. Wciągam do płuc pierwszy zatęchły haust, wyobrażając sobie jak wzbudzony pył unosi się ze mnie powoli zazębiając się w mgławe, trujące spirale. Ciepło? Zimno? Nijak. Unoszę prawą powiekę, dźwięk przypomina rozrywany papier. Coś zepsułem? Nie, po prostu były sklejone łojem. Wszystko zamazane, widzę tylko kwadratowe źródło światłości wysoko nade mną. Mrugam kilka razy, jest coraz wyraźniej. Taaaaak... Kopuła z piaskowca czy granitu, nie wiem, okienko dokładnie kilka metrów nad moją twarzą. Kępki trawy tam na górze, sterczące ku mnie korzonki. Drugie oko nie chce się otworzyć, będę musiał zrobić to ręcznie. Rozprostowuję i zaciskam palce- skrzypią cicho i strzykają jak zastałe przekładki. Jeszcze przez kilka godzin będą zdrętwiałe i na wpół martwe. Sprawdzam mięsień po mięśniu, staw po stawie, ścięgno po ścięgnie- zdaje się, że wszystko działa jak trzeba. Tylko szczęka nie chce drgnąć ani o milimetr. Sprężam wszystkie mięśnie, kręgosłup na chwilę napina się jak wyginana w łuk deska -łup!- trzaska głośno i wreszcie mogę unieść górną połowę ciała. Siadam. Kłęby pyłu wzbijają się wysoko, sięgając niemal kwadratowego okienka. Unoszę rękę, przez nieporadność wkładam sobie boleśnie palce do sklejonego oka. Przez chwilę krzywię się, ale rozklejam powiekę. Głębokiemu haustowi towarzyszy trzask rozdymanych żeber. Zastygam na chwilę w bezruchu rozkoszując się promieniami południowego słońca liżącego mnie po twarzy. Do nozdrzy dociera zapach niedawno skoszonej trawy i suchej ziemi. Przez następną godzinę babrzę się w zgniłym pyle i kurzu, próbując wstać. Nogi są sztywne jak drewniane podpory mostu, stawy puszczają kiedy już prawie mi się udaje i znów padam w śmierdzącą, zaschniętą breję. I znów wstaję. I znów padam. I znów. I znów. Krzyczę i przeklinam, choć przez zaciśniętą, nieczynną szczęką sączą się tylko nieokreślone, zwierzęce wycia. Płakałbym pewnie, ale zbiorniczki wyschły już dawno. Na wpół bezradny odpoczywam przez wiele godzin, po czym znów próbuję na nowo uczyć się chodzić. Mija dzień, potem noc i słońce znów się budzi. Stoję. Zamknięte powieki, cały jestem brudny i ciemnobrunatny od sińców- nie szkodzi. Stoję i inhaluję się słońcem i zapachem trawy i wiatru. Przyciągnięte przez smród małe zwierzątka zaglądają przez okienko nad głową, potem uciekają spłoszone moim ruchem. Jeszcze chwila, wyciągnięcie rąk, praca trybów i mięśni. I będę znów wolny. Gdzie jesteś dziewczynko. Proszę, nie uciekaj, ja tak dawno nie widziałem ludzi. Tęsknię za nimi, tęsknię za tobą. Twoim ciepłem, życiem. Proszę, nie uciekaj -Nyyyyyy nyyyyyy- zgubiłaś bucik. Stawy trzeszczą nokturnalnie jakby chciały pęknąć. Biegnę dysząc ciężko za białym rąbkiem sukienki umykającym mi wśród lasu. Jeszcze kilka metrów -Ooooooh- upadłaś. Potłukłaś się?! O nie! Rozbite kolano. Wpatrujesz się we mnie wielkimi przerażonymi oczyma bardziej niebieskimi niż samo niebo. Nie bój się, jestem wielki i niezgrabny, ale stworzył nas ten sam Bóg. Zaraz ci pokażę, udowodnię. Porywam cię na ręce, szamoczesz się i krzyczysz -Ciiiiii...- jesteś taka witalna, taka słodka, pachnąca ciasteczkami i miodem. Złociste loki szaleją dookoła twojej jasnej główki. Przyciskam cię do piersi i tulę, chłonę twoje ciepło, twoją niewinność. I czuję jak spływa na mnie dobro i spokój. Kaszlesz -Ojej...- przepraszam, mam taki mocny uścisk, już cię wypuszczam aniołku. Stawy... Co z nimi... Ból, nie mogę ich rozprostować. Genialna, nieśmiertelna maszyneria! Ha! Ha! Zacięła się -Nieeeee- już się nie szamoczesz, patrzysz na mnie coraz większymi, zdziwionymi oczyma, które z sekundy na sekundę nabiegają krwią, bledniesz mój aniołku. Co się dzieje. Oddychasz ciężko charcząc. Otwierasz różowe usteczka jakbyś chciała krzyknąć, ale wydobywa się z nich tylko nieme bulgotanie. Zsiniały języczek, małe ramionka bezwładnie opadają wzdłuż ciała, bledniesz cała, twoje oczy zachodzą mlecznobiałą mgłą. Dookoła nich pojawiają się fioletowe żyłki, wychodzą upiornie na wierzch. Jeszcze moment, jeszcze momencik... Bezładnie zwieszasz się z moich sztywnych ramion jak szmaciana lalka. Pacynka, marionetka. Drzewa stoją jak pluton egzekucyjny. Jeszcze jeden wystrzał płoszący ptasie trele i będzie po wszystkim. Boże. | Profil
|