O Klubie  Spotkania 2003-2011  Artykuły  Regulamin 
Data: 2008-11-19 21:01:07 Dodał: Słowik
wielogłos by: Braids, Bioły, Umli, Merlin i Słowik.

Braids: Daleko, daleko od wszelkich szlaków komunikacyjnych leży miejsce hulanek i swawoli dla bywalców znane jako Przystanek Alaska. Jedynym punktem orientacyjnym, wedle którego można tam trafić, jest Gliśno Wielkie. Choć i tam trafić niełatwo.

Bioły: Oj, to prawda... Naprawdę ciężko jest pokazać na mapie miejsce, w którym cała impreza się odbyła...

Merlin: Przecież to koło Bytowa leży, a kto ma maturę wiedzieć winien, że ziemia bytowska i lęborska na lekcjach historii często się pojawiała. Choćby przy traktatach welawsko-bydgoskich z 1657 roku, gdy oddaliśmy ją Prusom Książęcym…

Braids: Nasze kroki skierowały się w tamtą stronę, ponieważ doszły nas słuchy o planowanym tam w tym roku zjeździe fanatyków fantastyki ochrzczonym pieszczotliwie Hardkon, organizowanym przez Stowarzyszenie Twórców Gier Fabularnych FunReal. Szczególnie żywo zainteresowani byliśmy tą imprezą z powodu pewnej szczególnej atrakcji - Złotej Bramy - konkursu na najlepszego LARPa. Rzecz jasna chcieliśmy podjąć walkę o laur zwycięstwa dzięki naszemu genialnemu (ba..boskiemu!) scenariuszowi „Smoczych jaj.”

Tak więc w dniu 11. 07.08 z Lubelszczyzny wyruszyła grupa reprezentacyjna klubu Grimuar w składzie Bioły, Braids, Merlin, Słowik i Umli. Podróż aż do samego Bytowa odbyła się bez większych komplikacji. Niestety na miejscu zmysł orientacji naszych zwiadowców uległ znacznemu przytępieniu i zostaliśmy zmuszeni do wezwania na pomoc lokalnego tropiciela.

Bioły: Mów za siebie! :P Ale od początku. Klub Grimuar został podzielony na 2 drużyny - jedna 3, a druga 2-osobowa. Grupa większa postanowiła dojechać na miejsce cywilizowanymi środkami lokomocji (pociągami). Ja + Umli wyruszyliśmy z lubelskiego Dworca Głównego o godzinie 8.15. W Warszawie zwinęliśmy Słowika... a to był dopiero początek... Nasza droga wiodła nas przez Olsztyn Zachodni, Elbląg (zwany też Ymblungiem - przyp. Słowik) i Gdańsk... gdzie na miejscu okazało się, że ostatni autobus do Bytowa nie kursuje w okresie wakacyjnym. "Hurra!" pomyśleli śmiałkowie i zmarnowali ponad godzinę na opracowanie planu taktycznego: "Jak dotrzeć do Bytowa - ostatniego miasta przed Gliśnem Wielkim". W końcu udało nam się załapać na autobus do Kościerzyny - miasta oddalonego o jakieś 30 km od Bytowa. Tam spotkaliśmy pewnych miłych autochtonów, którzy zabrali uciążliwe bagaże + Słowika własnym samochodem, zostawiając mnie i Umlego pośrodku niczego... no, prawie niczego. Życie uratował nam miły sprzedawca na stacji benzynowej, który użyczył nam kartki papieru i flamastra, i już po chwili przemierzaliśmy drogę w stronę wylotówki zaopatrzeni w tabliczkę z napisem "Bytów" i parę miejscowych Specjalności. Na szczęście już po 5 minutach udało nam się złapać stopa i w spokoju dojechać do Bytowa, miasta joggingu - jak głosił napis na tablicy informacyjnej. Tam dołączyliśmy do czekającego Słowika i już po ok. połowie godziny byliśmy wiezieni Hardkon-taksówką na miejsce konwentu. Chciałbym zaznaczyć, że godzina była późna - ok. 23.00. Nie wiem, jak 2 drużyna...

Merlin: Ale ściemniają… Bez większych komplikacji to dojechaliśmy z Braids. Trzej miłośnicy „cywilizowanych środków” zadziwili mnie niejednokrotnie owego dnia. Do tej pory nie mogę zrozumieć dlaczego wybrali trasę przez Elbląg… Przecież tory Warszawa-Gdańsk układają się nieco inaczej. Ale podobno chcieli zaoszczędzić - stąd te przesiadki… Ciekaw jestem jak by chłopaki jechali z Moskwy do Władywostoku…

Słowik: Po sprawdzeniu wszelkich możliwych połączeń, stwierdziłem, że cena pociągu jest odwrotnie proporcjonalna do liczby przesiadek. Mogliśmy jechać bezpośrednio z Warszawy do Gdańska za 107 zeta na głowę (już ze zniżką studencką)...

Merlin: Nasza trasa była o niebo szybsza i przyjemniejsza. Z Braids spotkałem się pod PKiN w Warszawie. Dojechałem busem, ale za darmo, bo użyłem mocy Jedi i kierowca nie sprzedał mi biletu. Kupiliśmy po 2 bilety miejskie na metro i autobus, by ruszyć na gdańską wylotówkę – cena po 2,80, podrożały…

Jak się okazało już na Hardkonie – w metrze je skasowaliśmy, ale w autobusie nie. Czekaliśmy na konduktora?

W lekkiej mżawce wyszliśmy na stopa. Samochodów pełno. Droga piękna, miejsce ładne. Wyciągam mapę, żeby poudawać turystę i łapać na tzw. mapę, a tu Braids już zatrzymuje samochód. „Jedziemy do Gdańska, wsiadajcie”. O w mordę…

Wiozła para młodych-spoko, luzik, nawijali o durnych japońskich horrorach. My już wyluzowani. Przed Mławą zrobiliśmy postój na żarło. I wtedy okazało się, że łatwo nie będzie – koleś kierowca zapomniał wszystkich dokumentów. Zdołowani zostawili nas na stacji i wrócili do Warszawy. Niezły początek urlopu.
Ale my niezrażeni zaraz łapiemy następnego kolesia. Potem małżeństwo – krótko podwożą, ale mają radyjko i ogłaszają mobilkom, że jesteśmy fajni. Nie czekamy wcale, bo bierze nas Marcin – tirowiec z Podlasia. Jedzie po śmierdzącą mączkę rybną i fajnie zaciąga. Tir nie jedzie szybko ale za to wygodnie. Mamy kolejną przerwę na jedzenie. Robimy z Marcinem wiele kilosów, wywozi nas aż za Trójmiasto. Potem kolejny ciekawy przypadek – doktor filozofii - właśnie dostał pracę na Politechnice Gdańskiej i będzie magom inżynierom sens życia wykładał, ciężki kawałek chleba… Przy okazji opowiedział trochę o współczesnych dobranockach, tatuś…

Robiło się późno, nam zostało niewiele kilometrów, ale i trasa wiodła przez kaszubskie drogi, nie jakieś krajowe. Prawie nic nie jeździ. Za to Braids robi co może – i jej błagalne miny rozbrajają kierowców. Bierzcie ją na stopa - nawet do Afryki!

W końcu docieramy do Bytowa… Odbytowa… Od Bytowa już blisko więc idziemy do knajpy obok zamku. Ja się jaram, że piję piwo z widokiem na siedzibę komtura, pełny luz. Chłopaki rozpaczliwie piszą i dzwonią – ciągle są gdzieś za nami. Robimy jeszcze zakupy – w tym węgiel do grilla, nie wiadomo po co :) i idziemy na umówione hardkontaxi. Niestety musieliśmy zapłacić i były to kolejne pieniądze wydane na podróż po biletach warszawskich… Ale i tak nam za nie zwrócili.

Braids: Przystanek Alaska przywitał nas egipskimi ciemnościami i dochodzącymi z cieni uszczypliwymi komentarzami dotyczącymi umiejętności naszych zwiadowców. Kiedy wkroczyliśmy w strefę światła, zostaliśmy zaproszeni do kręgu już przybyłych, którzy po zwyczajowych pozdrowieniach oprowadzili nas po obozowisku. Po krótkim rozpoznaniu przystąpiliśmy do zainteresowania jak najszerszej grupy potencjalnych odbiorców naszym LARPem. Nie upłynęło wiele czasu, zanim zorientowaliśmy się, że dzierżymy w dłoniach alkohol i stoimy w samym środku dzikiej imprezy...

Bioły: Ech, a ja myślałem, że tam będą poważni ludzie... Ledwo dotarliśmy na miejsce, a tam jedynie hałas, alkohol i dzika impreza. Nie to, żebym narzekał :) Szybko zaznajomiliśmy się z uczestnikami i, jak sądzę, zyskaliśmy całkiem pozytywną opinię :) Szczególnie, gdy daliśmy popis naszych umiejętności śpiewaczych w rytm hitów polskiej piosenki biesiadnej.

Umli: Pierwszą postacią, jaka nam zabłyszczała na miejscu był Imć Merlin w naszej jakże pięknej koszulce klubowej ;) Co do naszego małego konkursu piosenki, nie wiem, dlaczego jakoś tak dziwnie odstawaliśmy z naszą spontanicznością wokalną, ale jak już się z nami oswojono to dostawaliśmy delikatne wsparcie. Nie zapomnijmy dodać, że Grimuar brylował na parkiecie w tańcach wszelakich :P

Merlin: Najciekawsze, że oprócz konwentowiczów w ośrodku byli też „normalni” ludzie. Trochę im przeszkadzaliśmy śpiewami i tego rodzaju uciechami. Przyznam się, że nocą dość szybko ulotniłem się na piętro poniżej, by w końcu oddać się objęciom Morfeusza.

Braids: Obudziliśmy się dwie godziny później niż planowaliśmy więc bez o*ciągania (pun intended) wstaliśmy i po wygarnięciu śpiochów, zakasaliśmy rękawy i ostro zabraliśmy się do przygotowywania gry terenowej. Zbieranie itemów do questów (czyli przedmiotów do zadań), poszukiwanie miejscówek dla BNów, briefing (cóż to za okropne słowo – przyp. Słowik) dla naszych graczy i wdziewanie przebrań odbywały się w niemałym stresie – do przeprowadzenia LARPa potrzebowaliśmy ok. 100 kurzych (niegotowanych) jaj, a one nie zostały jeszcze dowiezione na miejsce! Te jaja miały odgrywać tytułowe smocze jaja – tej roli nie dało się powierzyć nikomu innemu! Na szczęście jaja w ostatnim momencie dotarły i mogliśmy zaczynać.

Umli: A propos jaj. Główna Organizatorka Imprezy w osobie Irris miała niezwykle ciekawą minę, gdy będąc przebudzoną przez jakiegoś zarośniętego wielkoluda, nie potrafiła odpowiedzieć czy ma jaja :) Oczywiście smocze ;)

Bioły: Z jajami były niezłe jaja :) BN-i poinstruowani, drużyny zbriefiengowane, a tu lipa :P Na szczęście organizatorzy stanęli na wysokości zadania i dostarczyli wszystko na miejsce, tak więc LARP mógł się rozpocząć!

Braids: Tu, gwoli dokonania eksplikacji: w wyniku różnic między naszą a organizatorów definicją „gry terenowej” przygotowaliśmy coś mijającego się co nieco z oczekiwaniami uczestników zabawy. Forma zaproponowanej przez nas gry sprawiła, że zmęczenie spowodowane śmiganiem od BNa do BN i wypełnianiem questów dało się drużynom we znaki. W związku z czym śmiałkowie tworząc nieoczekiwany sojusz doprowadzili do finału.

Bioły: Fakt, gracze sami przyznali, że gra nie trafiła w target. Ludzie chcieli czegoś poważnego, a w zamian dostali coś, gdzie trzeba się wykazać umiejętnością rozwiązywania prostych zagadek i, co gorsza, kondycją fizyczną (może bez przesady, ale trochę biegania było). BN-i byli przekoloryzowani, a questy napisane dla osób, które nie miały z fantastyką nic wspólnego. Zabrakło trochę dystansu...

Braids: Ale, mimo tego wiele momentów gry było naprawdę jajcarskich! Nie można tu nie wspomnieć o takich perełkach jak: desakracja świętej kiełbasy dokonana przez wiedźmę, rozbijanie jaj na kolanie króla (co zakończyło się drobnym krwawieniem, ale i odzyskaniem przez niego wzroku)...

Bioły: Respekt dla Menta, który był królem i miał chyba niezłą niespodziankę, gdy całe zdarzenie zaszło. :) Fakt, sami nie wiedzieliśmy jak to się skończy.

Słowik: Nie wiedzieć czemu, duża część ekipy grimuarowej zawiodła się faktem, że Ment nie okazał się burakiem, ani pryszczatym trzynastolatkiem i był całkiem do rzeczy człowiekiem.

Braids: Wszystkie drużyny wykazały się niemałą kreatywnością w podchodzeniu naszych BNów i rozwiązywaniu questów, a dodatkowo przebrania każdej z drużyn i odgrywanie przez nich postacie stworzyły świetny klimat.

Merlin: Dobra, przyznajmy się - daliśmy ciała. :) Ale Ci ludzie byli jacyś dziwni - przebierali się za jakieś postacie z bajek, w ogóle wariaci jacyś…

Braids: Po zakończeniu zmęczenie dało się we znaki również nam, tak więc postanowiliśmy zrelaksować się nad jeziorem. Potężnym artefaktem uwalniającym nas od zmęczenia i stresu okazało wyśmienite piwo browaru Fortuna.

Bioły: Browar Fortuna - jedna z rzeczy, którą będę wspominał jeszcze dłuuugo po zakończeniu konwentu. Doskonałe piwo. Prawie tak dobre jak Perła :)

Umli: To fakt, ten browar trafiał w każdy możliwy smak i gust, pozostaje nam jedynie się domyslać, czy potrafi on także ułatwiać pływanie w jeziorze ;)

Merlin: Gdy dotarliśmy, niejaki Gravius (czy jakoś tak) mówi, że jest tu kilka rodzajów Smoków - wyrobów browaru Fortuna. „Da się pić Srebrnego, ale to też sikacz jak i pozostałe”. Spróbowawszy, podpisuję się pod opinią – nic specjalnego. Jednak wypowiedzi chłopaków potwierdzają również starą, piwowarską zasadę w myśl której nie ma złych piw, są tylko nieodpowiednio dobrane proporcje. A i okoliczności wypicia jak widać na smak potężnie wpływają...

Słowik: Wszyscy o piwie, a ja jeszcze zdanko o jeziorze. Otóż Braids próbowała nas ostro namówić na kąpiel... nago... ale ze względu na to piwo i resztki zdrowego rozsądku, zostaliśmy na brzegu.

Braids: Kiedy już wróciliśmy do obozu i zaczęliśmy pobrząkiwać o powrocie do domu lokalna społeczność przekonała nas o niebezpieczeństwach podróżowania w nocy. Ponieważ argument ten trafił u nas na podatny grunt postanowiliśmy zostać na jeszcze jedną noc.

To, co się działo później, niechaj zginie w pomroce dziejów, a wszyscy, którym przyjdzie do głowy tą historię zdradzić, zostaną obłożeni klątwą złośliwych czyraków aż do czwartego pokolenia. Zdradzę jedynie, że zaszczepiliśmy wśród Pomorzan miłość do gry w „Skisłeś!”.

Bioły: Heh, mawiają, że najgłupsze i najbardziej pozbawione sensu zabawy zaszczepiają się najszybciej. TO JEST PRAWDA!

Umli: Ale te gry dają ogromne możliwości integracji i większość konwentu nie patrzy na Was jak na szaleńców, co najwyżej pozytywnych ludzi z drugiego końca Polski.

Merlin: również położyłem się jako jeden z pierwszych. Dziwię się jednak, że panowie milczą o dokazywaniach jakie były ich udziałem tej nocy… trochę widziałem, trochę słyszałem, trochę od innych :) by jednak nie kalać ich dobrego imienia zamilknę.

Ze Słowikiem spaliśmy na zewnątrz - w środku duszno, a i łono przyrody jednak milsze. Nie mogę jednak nie wspomnieć o próbie olania dosłownego naszych osób tuż nad ranem przez pewnego zbyt aktywnego konwentowicza. Pozdrawiamy, wybaczmy, nie wiedział co czyni i na kogo podniósł… rękę?

A potem się kajał…

Słowik: W ogóle tej nocy działy się same dziwne rzeczy. Krzyki, bluzgi, próby bójek, obryzgiwanie ludzi fluorescencyjną mazią no i na koniec ten może nie fekalno-analny, ale urynalny dowcip. Gdybyście usłyszeli wtedy Merlina i jego boguojczyźnianą gadkę, która sprawiła, że chłopakom w pięty poszło...

Braids: Kolejnego dnia wstaliśmy skoro świt (około 9:00) i zaczęliśmy sposobić się do powrotu. Niestety droga ku naszym rodzinnym stronom okazała się trudniejsza niż droga na Hardkon. Pomstując na wszystko na czym świat stoi (głównie PKP i PKS), walcząc z przeciwnościami losu pokonywaliśmy kilometr za kilometrem. Bój ten trwał wiele godzin i kiedy zmordowani dotarliśmy do swoich łóżek myśleliśmy tylko o jednym… (Jeśli chcesz wiedzieć o czym myśleli uczestniczący w Hardkonie Grimuarczycy wyślij SMS o treści „chcę wiedzieć” na numer 0800 666 666)

Umli: Nieprawda, ja jeszcze do pracy poszedłem :P

Bioły: Powrót to też całkiem długa opowieść, lecz o tym może kto inny...

Umli: Nie wiem jak to się stało, że w drodze powrotnej Braids wykolegowała Marlina ze stopa, przez co dostałem szanownego kolegę do towarzystwa podczas gdy ona złapała pana z samochodem i chłopaków ze sobą.

Merlin: Bo poszliśmy po piwo do sklepu, a gdy wyszliśmy oni już biorą się w aucie… Zgubny nałóg. Za to nie mieli piwa. :)

Umli: Jakież było nasze zdziwienie, gdy pierwszym (i jedynym) autostopem jaki nam się zatrzymał(pomimo posiadania magicznej karteczki z miejscem docelowym podróży) był samochód prowadzony przez orgów Hardkonu, co znacząco skróciło naszą pieszą podróż.

Powrót... Cóż... Tu Bioły miał rację ogromną. Bo o ile podróż „tam” trwała długo, to podróż „z powrotem” zajęła nam o wiele, wiele więcej czasu. Nasi dzielni bohaterowie mieli liczne nieprzyjemne przeprawy na trasie. Pierwszą z nich był autobus z Bytowa do Gdańska, który nas wykolegował i odjechał przed czasem, co dało nam jakże radosne widoki na godzinne oczekiwanie na kolejny dyliżans, który nie wiedzieć czemu też się opóźnił :/

Merlin: Moja w tym wina bo zamek w Bytowie długo zwiedziałem i przyszliśmy na styk, drugi jednak miał awarię już z przyczyn niezależnych. Za to zameczek polecam!

Umli: Trasę do Gdańska pokonaliśmy przez Kartuzy i kilka innych kaszubskich lokacji, ciężko jest nawet stwierdzić jakich bo sporą część tej drogi przespaliśmy i dopiero na przedmieściach Gdańska pożegnaliśmy się ze snem.

Merlin: Pamięć masz kiepską – przeca Ci pokazałem, że przez Węsiory jedziemy, gdzie, jak każdy archeolog wie, są kręgi kamienne przez Gotów zbudowane. Ale fakt, że wszyscy kimali.

Umli: Na dworcu w Danzig odłączyła się Braids, gdyż miała jakiś wcześniejszy pociąg do stolycy, a co za tym idzie szybciej mogła być w domu. Nasza część męska wyprawy, mając jeszcze sporo czasu w oczekiwaniu na nocny do Lublina, udała się na podbój Jarmarku Dominikańskiego, dać oczom własnym zobaczyć ogrom dobra wszelakiego u kupców i przekupniów różnorakiego autoramentu. Przy okazji zbeszczeszczonych zostało kilka biednych afrykańskich kotków długogrzywych co dało nam odrobinę radości ;)

Merlin: zmusiliśmy też Japończyka by napisał Grimuar w swym języku oraz dokonaliśmy najazdu na pizzerię, gdzie zaopatrzyliśmy się w prowiant na drogę. Kto chce numer i ofertę - niech się zgłasza do Słowika :)no dobra…pozostałym też wręczyłem ulotki. Przy okazji nabawiliśmy się nowych ksywek.

Umli: Gdy nastąpiła już magiczna pora przyjazdu naszego środka lokomocji, czekaliśmy z utęsknieniem na jakiś miły i przytulny przedział, gdzie będziemy mogli spocząć po trudach podróży do Gdańska ;) Jakież było nasze zdziwienie, gdy w jednym przedziale(który idealnie pasował, jakby był przeznaczony specjalnie dla nas) pewna pani podróżująca poinformowała nas uprzejmie, że posiada wirusa i właśnie go nam sprzedaje. Podziękowaliśmy za tą dobrą informację i nie omieszkaliśmy się podzielić naszymi własnymi prywatnymi wirusami :D Podróż była długa i męcząca, ale dzięki pomocy wszystkich znanych nam Bogów dotarliśmy do Lublina. Jeśli by tak nie było, to nie czytalibyście tej relacji :P

Merlin: Ci pasażerowie to buraki jakieś były. Nie dość, że na pytanie o wolne miejsca odpowiadali ”my mamy wirusa” to jeszcze palili w niepalącym… Na szczęście narobiliśmy im smaku skrytożerczo po ciemku wsuwając pizzę (która nawet nie wystygła, dzięki temu, że zawinęliśmy ją w alumatę Merlina – przyp. Słowik). Odgłosom mlaskania nie było końca…

Słowik: Jednak tekst na szczęście go ma. Ufff.
Aktualna ocena: 5.00   Ilość głosów: 2
KOMENTARZE
dodaj komentarz
Profil
PL Zmień język
ENG English - ENG
PL Polski - PL